„Wśród pomagających rozróżniamy takich, którzy nie myślą o sobie, i takich, którzy dbają o zachowanie dobrej kondycji. Ci pierwsi zrazu wyglądają na lepszych ludzi… tymczasem… badania pokazują, że w ogólnym rozrachunku dbanie o siebie pozwala pomagać innym dłużej… co finalnie pozycjonuje tych pomagających jako efektywniejszych”.
M. Brzeziński „Głaskologia”
Dreptał, tupał i jest… tym razem tytuł sformułował mi się po wysłuchaniu #hot16challenge2, autorstwa E. Błachnio, która uznała, że… „wszyscy jesteśmy ofiarami”. Ja, z każdym, kolejnym dniem, także nabieram coraz to większej pewności, że jesteśmy…, w tym przypadku różni nas jedynie „stopień zaawansowania” tego stanu. Oczywiście, w warunkach pracy, zazwyczaj nic nie zagraża bezpośrednio naszemu życiu, ale z tytułowym syndromem mamy do czynienia wtedy, kiedy poniżany i źle traktowany pracownik, nie tylko nie sprzeciwia się oprawcy, w osobie przełożonego, choć nie tylko, ale jest w stanie usprawiedliwiać jego naganne zachowanie, czy też pomagać mu w osiąganiu jego tylko osobistych celów. Bardzo często w dzisiejszych realiach taka sytuacja występuje wówczas, gdy dana osoba, z jakichś powodów nie może zmienić pracy, np. z powodów finansowych (ma kredyt, dzieci na utrzymaniu), inne zobowiązania, czy też jego poczucie, jako pseudo powód do braku zmiany, wszak "chcieć, to móc". Tych przykładów można by mnożyć. Każdy z zupełnie innej bajki i o innym ciężarze gatunkowym. Wszystkie łączył by jeden i ten sam problem, tzn. występuje nadmierne, nierzadko balansujące na granicy patologii, uzależnienie pracownika od jego pracodawcy. Oczywiście, zjawiska te najłatwiej byłoby wytłumaczyć jednostkowymi błędami zarządczymi, czy też wypaczeniami organizacyjnymi. To jednak ich sedno tkwi przede wszystkim w odhumanizowaniu rynku pracy w Polsce, w tym także i w sektorze ochrony zdrowia, gdzie znaczący odsetek zarządzających uznaje dzisiaj za pewnik, iż pracownika po prostu można „kupić” i to za relatywnie niewysoką cenę. To „sprzedanie” się zaś pracownika, to przyczynek do skrajnie wysokiego poziomu stresu, występującego wówczas w pracy, finalnie wykańczającego nerwowo każdego. Pracownik poddając się tej relacji, zupełnie zapomina, że „praca to nie towar, tylko dobro”. W efekcie tego zaczyna, nie tylko akceptować swojego oprawcę, ale i tłumaczyć go na różne, możliwe sposoby. Mimo, że początkowo było mu i trudno w nią uwierzyć, to jednak z upływem czasu, odczuwając dość silne zagrożenie, poddaje mu się. Niestety taka postawa, skutkuje ciągłym przygnębieniem, a niekiedy i wręcz depresją. Człowiek by zmienić swój nastrój, stara się znaleźć jakieś wyjście z trudnej sytuacji i najprostszym z nich wydaje mu się wówczas, emocjonalne „dostosowanie się” do niej. Niestety tylko na pozór jest to dobre rozwiązanie, ponieważ przez odczuwaną „wewnętrzną niezgodę” na taki bieg zdarzeń, pracownik w konsekwencji, wykańcza się nie tylko psychicznie, ale i fizycznie.
Jedynym, mimo, że słabym usprawiedliwieniem dla tego stanu rzeczy, jest fakt, iż „syndrom sztokholmski, to mechanizm obronny, pojawiający się w toksycznej relacji… Osoba zdominowana zacznie usprawiedliwiać negatywne zachowania oprawcy i uznawać go za przyjaciela. Wszystkie próby interwencji z zewnątrz zinterpretuje jak próbę skrzywdzenia kata i będzie starać się go obronić”. „Syndrom sztokholmski to mimowolna reakcja obronna organizmu, sposób na przetrwanie. Umysł broni się przed wpływem kata poprzez usprawiedliwianie go i tłumaczenie jego zachowań. Dzięki temu oprawca mniej się denerwuje, a ofiara odzyskuje pewne poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Człowiek chce za wszelką cenę ratować swoje życie i jest w stanie nauczyć się żyć nawet w najgorszych warunkach”. Syndrom ten sprawia, że jego ofiara nie tylko nie walczy już ze swoim oprawcą, ale co gorsza, unika jakiejkolwiek z nim konfrontacji. A po pewnym czasie zaczyna wręcz wobec osoby wyrządzającej jej krzywdę, odczuwać sympatię i w pełni się z nią się utożsamiać. W konsekwencji mechanizm ten może doprowadzić nawet do sytuacji, w której osoba prześladowana, np. mobbingowana, zacznie w dziwaczny sposób „pomagać” swojemu oprawcy, by ten uniknął mogącej go spotkać kary.
Syndrom sztokholmski przejawia się charakterystycznymi objawami, które dosyć łatwo zauważyć, przede wszystkim w zachowaniu się ofiary, która: nie widzi, że jest krzywdzona, bagatelizuje swoją sytuację i ją tłumaczy (na przykład tymczasowością zachowań oprawcy, która jest chyba największym ryzykiem wystąpienia tego syndromu, niebezpieczne „jeszcze trochę wytrzymam”, najczęściej podbudowane jest znaczącym poczuciem pełnienia przez siebie w pracy misji, czy tez powołaniem jako takim, a nierzadko i po prostu faktem „lubienia swojej pracy”). Wówczas dość łatwo przychodzi usprawiedliwianie kata, wykorzystując do tego argumenty dotyczące: stresu, presji, specyficznej sytuacji organizacyjnej. Mając identyczne poglądy jak oprawca, ofiara często wprost staje po jego stronie, nie chce jego krzywdy, jest w dziwaczny sposób przywiązana - uzależniona do oprawcy, reaguje agresywnie na pytania dotyczące jej relacji z oprawcą, a co chyba najbardziej niebezpieczne, reaguje negatywnie na wszystkie próby pomocy z zewnątrz.
Syndrom sztokholmski wykształca się w określonych warunkach, do najistotniejszych z nich zaliczyć należy to, że ofiara myśli, że jej przetrwanie zależy od oprawcy, jest zniewolona i pomimo, że regularnie jest poniżana, to myśli, że nie istnieje wyjście z takiej sytuacji, nie bierze pod uwagę także i możliwości ucieczki, w tym przypadku np. zmiany miejsca pracy. Swoją uwagę skupia na bardzo drobnych, ale pozytywnych zachowaniach oprawcy, jak np. zrobienie herbaty, nierzadko wyolbrzymiając je. Często bierze pod uwagę jedynie perspektywę oprawcy, przez co nie skupia się na sobie, jako osobie poszkodowanej. Z upływem lat „uczy się jak unikać sytuacji, które mogą wywołać kłótnię lub sprowokować oprawcę. Każde, najmniejsze pozytywne zachowanie kata jest zapamiętywane i wyolbrzymiane. Ofiara przekształca oprawcę w obraz wybawcy lub przyjaciela. Jest mu wdzięczna za chwilowy brak przemocy, możliwość skorzystania z toalety lub zjedzenia posiłku”.
Dlaczego tak się dzieje? Psychologowie uważają, że jest to związane z tzw. dysonansem poznawczym, czyli sytuacją w której nasz mózg chce pogodzić dwie sprzeczne ze sobą rzeczy. Przykładowo, tkwimy w sytuacji, która jest dla nas w jakiś sposób zagrażająca (np. nasza praca wywołuje bardzo wysoki stres), ale nie możemy jej w tym momencie zmienić. Aby poradzić sobie z sytuacją i ją zaakceptować, zaczynamy postrzegać sytuację jako korzystną.
O syndromie sztokholmskim, mówimy, gdy są spełnione cztery kryteria:
- poczucie zagrożenia – ofiara jest przekonana, że jej życie zależy od woli oprawcy;
- odruchy życzliwości – napastnik okazuje ofierze przyjemne, przyjazne gesty;
- brak możliwości ucieczki – ofiara nie widzi szansy na wyjście ze swojej sytuacji;
- pełna izolacja – ofiara ma poczucie osamotnienia i bezradności.
Występują w nim 4 fazy – pierwsza to niedowierzanie (np. nie możemy uwierzyć w to, że ktoś nas wykorzystuje) w drugiej, dostrzegamy zagrożenie, w trzeciej zaczynamy przeżywać depresję, a w czwartej – by poradzić sobie z napięciem, akceptujemy ją jako sytuację bez wyjścia i zaczynamy się przystosowywać emocjonalnie do tej sytuacji, zaczynając wierzyć w to, że to co się dzieje jest dla naszego dobra, lub nasz oprawca jest tak naprawdę dobrym człowiekiem, ale „musi” robić to co robi. Problem z syndromem sztokholmskim w pracy jest taki, że jeśli faktycznie osoba zaczyna go przeżywać, to nie tylko nie widzi wyjścia z sytuacji, ale również usprawiedliwia tę sytuację. Efektem jest brak działania i tkwienie w niekorzystnej sytuacji przez lata. To oczywiście nie tylko rujnuje jej zdrowie, ale również i karierę zawodową. Stąd proces „leczenia” syndromu sztokholmskiego, to temat bardzo trudny. Zazwyczaj ofiara sama niestety nie podejmuje takich działań. To osoby z jej najbliższego otoczenia, często przy znacznym profesjonalnym wsparciu psychologa lub psychiatry doprowadzają do skutecznego jego podjęcia i zakończenia. Nie jest to jednak proces, ani szybki, ani łatwy. Niemniej powrót do równowagi sprzed jego wystąpienia jest możliwy.
Rozpoczęłam słowami z jednego z 16 wersowców i takimi też, autorstwa tym razem K. Kasi zakończę „O czym nie można mówić o tym trzeba krzyczeć”. Zatem metaforycznie "krzyczmy" … także i o syndromie sztokholmskim, by przede wszystkim uświadamiać, zwłaszcza tych, którzy już mają go w fazie znacznego zaawansowania… Dzisiaj, u przedstawicieli środowiska pielęgniarskiego, jak i medyków w ogóle, można dość wyraźnie dostrzec, że brakuje równowagi pomiędzy pracą, a życiem osobistym, określanej w literaturze, jako work – life balance. Mimo, że koncepcja ze wszech miar słuszna, to w Polsce, w grupach zawodów misyjnych, jej zachowanie w praktyce graniczy z cudem, czy też przypomina poszukiwanie świętego Graala... Warto jednak podejmować te poszukiwania, a pomocne mogą okazać się: solidarność grupowa, przyjazna atmosfera, o którą dbają w jednakowym stopniu zaangażowania się wszyscy, ale mając na uwadze ryzyko „psucia się ryby od głowy”, to na kadrze zarządzającej spoczywa obowiązek „dawania dobrego przykładu” w tym obszarze. Na koniec, by móc się ustrzec skrajnej postaci syndromu sztokholmskiego, rozumianego „…jako stan psychiczny, w którym podwładni dowodzeni przez półmózgiego dyletanta, zaczynają odczuwać sympatię do niego, powstałą na podłożu zrozumienia jego rzekomo trudnej sytuacji, będącej następstwem tego, że sam jest gnębiony przez jeszcze wyżej postawionego niekompetentnego idiotę”, zarządzani w myśl zasady „najlepszą regułą jest brak reguł”, warto po prostu, nieco mniej dbać o pozory, a zdecydowanie bardziej o siebie nawzajem, w poczuciu rzeczywistego, wzajemnego szacunku, zawsze mając z tyłu głowy, słowa M. Latosa, że „na szacunek pracuję, a nie się go domagam”, a od czasu do czasu,"jeśli ktoś Cię rani i rozczarowuje, nie pytaj się go dlaczego tak robi. Zapytaj się siebie, dlaczego Ty wciąż na to pozwalasz?".